Ja wiem, że jest epidemia, że będzie kryzys i świat się zmieni. Ale mimo tych czarnych chmur nad naszymi głowami, natura robi swoje. Trawa się zieleni. A w Waszyngtonie kwitną wiśnie.
To było dokładnie rok temu, o tej samej porze, na początku kwietnia. Stałam na soczyście zielonej trawie, wdychając rześkie, wiosenne powietrze. Przed sobą miałam widok na pomnik Lincolna, zatopiony w morzu kwitnących wiśni, prosto z Japonii. Moje oczy cieszyły tysiące białych i różowych kwiatów, pomieszanych z przebijającymi się tylko od czasu do czasu zielonymi gałązkami. Widok jak z obrazka, albo raczej jak ze zdjęcia. Takiego z Instagrama. I to bez filtrów. Zaczynał się właśnie kolejny Festiwal kwitnącej Wiśni.
Skąd wziął się festiwal kwitnącej wiśni w Waszyngtonie.
Najpierw wypada zadać sobie pytanie skąd w ogóle wzięło się kilka tysięcy japońskich odmian wiśni w USA. Skąd? Prosto z Japonii 😊. Już pod koniec XIX wieku, Amerykanie zachwycali się kwitnącymi tam drzewkami, których nie można było spotkać w Stanach. W ich głowach pojawiały się pomysły, żeby sprowadzić te rośliny do siebie. I kilku osobom się to udało. Wśród nich był badacz roślin Dr. David Fairchild. Posadził w swojej posiadłości kilkadziesiąt japońskich wiśni, które oczarowywały jego gości. Zadowolony z efektu, ze wsparciem przyjaciół, sprowadził kilkaset kolejnych sadzonek i podarował je szkołom w okolicy Waszyngtonu. I tak zrodził się pomysł, by zasadzić je również w samej stolicy. Trwało to kilka lat, ale Amerykanie zdecydowali się na zakup 90 sadzonek i sprowadzenie ich z Japonii. Japończycy, gdy tylko dowiedzieli się o pomyśle, podarowali Amerykanom kolejne 2 tysiące drzewek, prosto z przedmieść Tokio. Na znak przyjaźni pomiędzy USA i Japonią. A działo się to w 1910 roku. Niestety, w transporcie wiele sadzonek zachorowało i trzeba było je zniszczyć. Japończycy, na wieść o tym, wysłali kolejny transport – tym razem już ponad 3 tysiące wiśni różnych odmian. Dotarły do stolicy USA w marcu 1912 roku. Pierwsze posadzono uroczyście już tydzień później. I tak drzewa zadomowiły się w samym sercu stolicy USA. W 1935 roku różne organizacje obywatelskie zapoczątkowały „Cherry Blossom Festival”, który stał się corocznym wydarzeniem. Przez kilka tygodni na przełomie marca i kwietnia, do Waszyngtonu zjeżdża nawet 1,5 miliona turystów, po to, żeby zobaczyć te kwitnące cuda, wziąć udział w paradach i festynach. Tłum turystów.
Tłum i kwitnące wiśnie
Właśnie. Tłum. Może, albo nawet ocean ludzi płynących pod, pomiędzy i pośród fali kwiatów. Taki Pacyfik, niby Spokojny, ale jednak nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo z której strony może nadjeść sztorm, porwać Cię i schować pod powierzchnią. Rok temu ten tłum przysparzał o ból głowy. Pchał do przodu i nie pozwalał stać w miejscu. Na wyciągnięcie ręki setki ludzi z różnych zakątków świata. Pomiędzy nimi turyści z aparatami na szyi, wystylizowane Instagramerki i Hinduski w tradycyjnych, zasłaniających biodra ubraniach. Rok temu plułam sobie w brodę, że dojechałam tak późno, dopiero koło południa. Trzeba było być tam o 6 rano, żeby w spokoju posiedzieć na kocu pod drzewem i wypić poranną kawę z widokiem na pomnik Lincolna. A tak zastaliśmy tłumy. Dzisiaj w jest pusto. Pusto nie tylko w amerykańskiej stolicy, ale i na moim osiedlu, na głownej ulicy Philadelphii i na Twoim podwórku.
A w Waszyngtonie kwitną wiśnie
A w Waszyngtonie kwitną wiśnie. Niezmiennie. Tak samo jak kwitły w ciemnych latach II wojny światowej, kiedy to zniszczono plantacje na przedmieściach Tokio. Te same, z których 30 lat wcześniej pobrano sadzonki wysłane do Stanów. Wtedy, na przekór światu kwitły i rozwijały się obficie. Na tyle, by można było je rozmnożyć i podarować Japończykom, by odbudowali plantację, od której wszystko się zaczęło.
W Waszyngtonie kwitną wiśnie. Tak samo jak kwitły w ciężkich latach wojny w Wietnamie. I tak samo jak kwitły tej wiosny, kilka miesięcy pod zamachach z 11 września. I będą kwitły za rok, za dwa i za pięć lat, kiedy dzisiejsza epidemia będzie wspomnieniem z przeszłości.
W Waszyngtonie kwitną wiśnie. I nie tylko w Waszyngtonie. Rozejrzyj się wokół siebie. Widzisz te białe pąki w ogrodzie? Pierwsze zielone wierzbowe gałązki w lesie? Przebijające się w miejskim trawniku stokrotki? Kwitnącą jabłoń w przydomowym sadzie zasadzoną jeszcze przez dziadka? Tą samą która przetrwała ciężkie lata powojennej biedy i kolejkowe czasy komuny, o których opowiadali nam rodzice? One też kwitną. A zaraz dogonią je majowe kasztany. Mijane tysiące razy w drodze do podstawówki. Teraz jak nigdy jest czas się im przyjrzeć i nimi zachwycić. Spójrz na świat dokoła Ciebie i na te wesołe oznaki wiosny. Tak, by za kilka lat wspominać, że w tym dziwnym roku epidemii, kiedy bombardowano nas złymi wiadomościami, nic tak nie cieszyło oczu jak świeże pąki na drzewach.
Na podróż do Waszyngtonu będzie czas za rok, dwa, trzy… To akurat tyle, ile potrzeba, by odłożyć na wyjazd do Stanów 😊
Wiosennego weekendu Ci życzę 🙂
2 komentarze
Super tekst, naprawdę! I szczególnie zakończenie jest bardzo, bardzo wyjątkowe… Jakoś mi się nostalgicznie zrobiło. Często mówię sobie i bliskim, że cuda mamy na wyciągnięcie ręki i że warto się nimi napawać. A wiśnia kwitnie i na podwórku, akurat niedaleko przed moim balkonem;-)
Dzięki za miłe słowa. Ta cała kwarantanna czasem mnie tak jakoś nastraja. Ale dobrze, że to wszystko dzieje się na wiosnę. Wystarczy wyjśc na słońce i od razu o niebo lepiej 😉