Nie wiem kiedy minął kolejny, już 6 rok mojego życia w Stanach. To chyba dobry moment na wspomnienia.
Polecam Ci zajrzeć do 2 wpisów, gdzie znajdziesz początek mojej historii w USA, czyli Jak zaczęła się moja emigracja do USA i Pierwsze chwile na emigracji
Dzisiaj kontynuacja.
Jak wyglądały moje pierwsze godziny w Stanach.
Po jakiś 2 godzinach drogi dotarliśmy do mieszkania teściów, w którym na kilka tygodni przyszło nam się zatrzymać. Będąc w Polsce wiele razy słyszałam, że mieszkają w 1 pokojowym apartamencie. Dobre sobie „apartamencie”. Wydawałoby się, że tego angielskiego słówka nie trzeba tłumaczyć. Właśnie – wydawałoby się. Znaczenie słowa apartament jest całkowicie różne w Polsce i Stanach. W naszym kraju to jakieś luksusowe, drogie lokum, a tymczasem w USA oznacza ono po prostu mieszkanie, bo nie używa się tu brytyjskiego słowa „flat”. Standard w takich mieszkaniach na wynajem niczym nie przypomina apartamentu. Powiedziałabym nawet, że od razu poznasz, że to miejsce stworzone hurtowo, nie ma tu dopieszczonych detali, obowiązuje zasada, że ma być praktycznie i wygodnie. Pamiętam, że przyjechałam pod dwupiętrowy budynek pokryty czerwoną cegłą z dużym, przestronnym parkingiem. Po prawej, po lewej i za mną dokładnie to samo. W każdym oknie klimatyzator, w niektórych jeszcze żaluzje. Z wyjątkiem jednego okna, po lewej stronie na parterze. Tam stały doniczki z kwiatami i wisiały białe, haftowane firanki. I już wiedziałam, które mieszkanie wynajmują moi teściowe.
Wysiadając z samochodu ciągle towarzyszył nam upał. W klimatyzowanym aucie na chwilę o nim zapomnieliśmy, ale wystarczyło otworzyć drzwi i wilgotne, gorące powietrze buchnęło mi w twarz.
W budynku chłodno, ale już nie takie zimno jak w sklepach. W mieszkaniu wykładzina na podłodze i dziura na suficie w łazience. Kilka dni wcześniej pękła rura u sąsiada z góry. Spece od hydrauliki tak naprawiali, że odpadł kawałek sufitu w mieszkaniu poniżej. Akurat w tym, które wynajmowali moi przyszli teściowie. Na szybko załatali wszystko pianką i kazali czekać na innego speca. Dobrze, że pianką, a nie taśmą samoprzylepną, jak to widziałam na błotniku samochodu na parkingu.
W samolocie dostałam obiad i śniadanie, więc głodna specjalnie nie byłam. Ale jak teściowa podaje to trzeba zjeść. Mój pierwszy stek. Jako nowicjusz domagałam się takiego dobrze wysmażonego, żeby nie było żywego mięsa, ani w ogóle nic różowego po przekrojeniu. Mówisz – masz. Dostałam kawałek brązowego, grubego kotleta bez panierki, którego trzeba było dość długo żuć, żeby rozdrobnić. Na własne życzenie oczywiście. Za Chiny nie mogłam pojąć czym tu się 90 % Amerykanów zachwyca. Ani smaku, ani konsystencji, a żeby to zgryźć to się człowiek musi napocić i nakombinować. Trzeba było czasu, żebym zrozumiała, że lepiej zjeść schabowego niż taką polędwicę zrobioną na „well done”. Lekcja na przyszłość – steka zamawia się mało lub średnio wysmażonego, albo ewentualnie prosi o kurczaka. Chyba, że ktoś lubi żuć opony.
I tak sobie siedziałam nad talerzem męcząc kawałek wołowiny, gdy nagle nad głową zatrząsł mi się żyrandol. Myślę sobie “zaraz spadnie” prosto w to moje gumowe pobojowisko. Akurat musiałam usiąść centralnie pod nim. A dodać muszę, że Amerykanie nie mają w zwyczaju montowania górnych świateł na suficie. W mieszkaniu zauważyłam same stojące po kątach lampy i kinkiety na ścianach w kuchni. I jeden, jedyny żyrandol, który teraz trząsł się coraz bardziej. I oczywiście ja siedząca pod tym jednym, jedynym, chwiejącym się metalem. Z tym, że po chwili, poza trzęsącym się żyrandolem słychać było tupot. Coraz głośniejszy i szybszy. Tuż nad moją nieszczęsną, europejską głową i tym równie nieszczęsnym kawałkiem mięsa. W tym momencie moje zaskoczenie było już widoczne dla współtowarzyszy. Podejrzewam, że poza wytrzeszczonymi oczami musiałam mieć nieciekawą minę, skoro teściowa szybko odczytała przekaz i wyjaśniła, że to nic takiego. Dzieci sąsiadów z góry wróciły ze szkoły i teraz muszą się wybiegać. Nie chce im się iść do parku to biegają w kółko po domu. A, że stropy tutaj są drewniane to z każdym ich podskokiem skacze też żyrandol piętro niżej. Ten nad moją czupryną. Na pewno nie spadnie, a do tych odgłosów można się przyzwyczaić. A jak dzieci pójdą spać, to ich mama zaczyna zmywać i puszcza wodę na całego, także około północy słychać szum w rurach i bulgotanie. Ale to tylko od poniedziałku do piątku. W weekendy zmywają wcześniej.
Dobrze, że już skończyłam jeść i poszliśmy usiąść na kanapie. Z daleka od tego koleboczącego się pod sufitem żelastwa.
Po obiedzie na stół wjechały krewetki, ananasy, melony i whiskey. Przy czym ja lubiłam tylko owoce. Do krewetek przekonałam się z czasem, a whiskey nie lubię do tej pory. Jakoś mi ten smak nie leży. Teść podsumował moją ówczesną sytuację, przypominając mi, że zostawiłam w Polsce dobrą pracę i cały swój świat i zaczynam w Ameryce od zera. I śmiechem-żartem zadał tylko jedno pytanie: “No i po co Ci to było?”.
Do tej pory nie znam odpowiedzi, po co mi to było. No, bo jak tu odpowiedzieć, kiedy tyle się przez te lata zmieniło? Ludzie, miejsca, doświadczenia. A o tym jak sprawy potoczyły się dalej jeszcze napiszę.
2 komentarze
Twoje słowa Agusia tak przyjemnie i lekko się czyta, oo bajka. Czekam na więcej!
Miód na moje serce 😉