Moja ulubiona pora roku w USA wygląda inaczej niż w Polsce. Pachnie też inaczej.
Przyszła w końcu. Wyczekiwana i upragniona wiosna. Jednak zanim zdąży się rozgościć, już przegoni ją lato.
W ciągu jednej doby przeszliśmy od kilkustopniowych temperatur do plus 18. A za 2-3 tygodnie słupek rtęci poszybuje jeszcze wyżej, pewnie do 30 stopni Celsjusza. Już pod koniec maja oficjalnie rozpoczyna się u nas sezon letni. Taki urok Pensylwanii. Moją ulubioną porą roku mogę się cieszyć niecały miesiąc. To teraz trawa ma ten soczyście zielony odcień, a drzewa okrywają się kwiatami. Radosną, optymistyczną wiosnę pośpiesznie przegoni za moment upalne lato. Przedwiośnia praktycznie tutaj nie odczuwam. Wszystko następuje tak szybko, że nie zdążyłam jeszcze wyjąć z szafy przejściowych kurtek i butów. I to już w tym roku nie ma sensu, bo od tygodnia chodzę w japonkach.
Moja ulubiona pora roku nie tylko trwa krócej, ale i pachnie inaczej niż w Polsce. Na podwórku, gdzie się wychowałam właśnie kwitnie bez. Już nie wiem kto i kiedy go posadził, ale pamiętam, że trzeba zrywać kwitnące gałązki, żeby za rok wyrosły nowe. Tak mówiła babcia. Stary, naturalny, praktyczny i pachnący sposób na podcinanie krzaka. Jego kwiatowy zapach roznosi się od drzwi do okien. W domu i garażu. Wszędzie nim pachnie. Dużo intensywniej niż te bzy, które spotykam tutaj. A może tylko mi się tak wydaje? Może to moje zmysły w połączeniu z wspomnieniami płatają mi figle… Już sama nie wiem.
Na moim amerykańskim podwórku nie czuć bzów. Tutaj pachnie jaśminem. W parkach i na skwerach wzbijają się białe kwiaty i roznoszą słodki zapach po pobliskich ścieżkach. Jeśli raz poczujesz jaśmin, zapamiętasz jego woń na lata. Zupełnie tak jak bez z dzieciństwa.
Dobrze, koniec już tego wspominania. Trzeba się budzić i brać za życie. Idę na zewnątrz korzystać z tego, że jest ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Takie dni zaraz znikną.
A może to wszystko to tylko złudzenie… Może to nie wiosna tak szybko mija… Może, z biegiem lat, to mi czas szybciej pędzi… Też tak masz?
1 Komentarz
Już 15 lat minęło od wyjazdu z Ameryki a czytam, że w pogodzie nic się nie zmienia.Pamietam jak dziś moje wiosenne zaskoczenie, kiedy to po marcowych upałach – wylądowałem w Chicago 17 marca-przyszły kwietniowe chłody by znów z dnia na dzień na początku maja właśnie wybuchło lato pełnią żaru.Następnego roku było jeszcze szybciej.Jednego dnia śnieg zalegał po kątach, a drugiego było już 18 stopni Celsjusza.Wiosenne zapachy faktycznie zupełnie inne.Pomijam już to, że flora inna, ale samo powietrze inaczej pachnie.Obecnie mieszkam w Szkocji no i tutaj to już wszytko jest na opak i w kratkę.Tak myślę że tartan nie bez powodu powstał wśród Szkotów:)W zasadzie to panują dwie pory roku.Deszczowa i mocno deszczowa.Z przerwami na takie anomalia jak 35 stopni Celsjusza w zeszłym roku w kwietniu. Przez dwa tygodnie nawet ogród trzeba było podlewać.A zapachy? Cóż, nie ma ciepła, nie ma zapachów, które mogłyby roznosić się wieczorami po okolicy. Bzy niby kwitną w ogrodzie, ale takie niemrawe. Gałązki obowiązkowo zerwane i przyniesione do domu, ledwie zabarwiają pokojowe powietrze. Nie ma mowy by woń rozniosła się na górę po sypialniach. Jedynie lilie, kiedy są w pełni kwitnięcia, biorą we władanie całe obejście.
Ogrody warzywne są bezwonne.W Polsce kiedy szło się na spacer w okolicy ogródków działkowych, to aż zatykało wonią selerów, porów, mięty czy mdławym, upojnym wieczorowym zapachem maciejki.
Tutejsze „allotments”nawet obornikiem nie pachną:)
Za to kiedy farmerzy zaczynają opryskiwać swe pastwiska gnojowicą, to można się udusić. Mieszkamy akurat w okolicy kilku takich farm. Uffff
Pozdrawiam